Nie znoszę zrzędów, czyli szokujące kolorem krawaty.
Mam dwie dusze – rektora uniwersytetu i pisarza – to wyznanie Magnificencji w niedawnym wywiadzie. Po czterech kadencjach rektorskich łatwo było Panu przekazać następcy berło i łańcuch ? A gronostaje też musiał Pan profesor przekazać?
Z przyjemnością zdjąłem z siebie gronostaje i oddałem następcy akcesoria rektorskie. Pełniłem tę funkcję wyjątkowo długo, co nie jest rzeczą częstą w uniwersytetach od czasów, kiedy rektora nie mianuje się decyzją polityczną, a jest wybierany demokratycznie przez liczne kolegium elektorskie. Pobiłem więc tym samym swoisty rekord Guinnessa – pierwszy raz wybrano mnie w 1996 roku, a później (z kilkuletnimi przerwami) wracałem na tę funkcję jak bumerang. Ostatecznie rektorowanie wymęczyło mnie fizycznie i psychicznie.
Ale to chyba była męka satysfakcjonująca…
Sprawowałem swój urząd bardzo autorsko – budowałem młody, powstały w 1994 roku, Uniwersytet Opolski od podstaw. Chciałem nadać mu formę jednorodną w strukturze materialnej i różnorodną w strukturze intelektualnej. Podjąłem bardzo ryzykowną wówczas decyzję, aby główny budynek uniwersytetu – Collegium Maius – umieścić w starym, ale pięknym, barokowym gmachu dawnego klasztoru dominikańskiego, który był w tym czasie kompletną ruiną. Koszt tego remontu wyniósł 54 miliony złotych, a nie było jeszcze wówczas funduszy unijnych. Na początku mojej pierwszej kadencji 1996-2002 trzeba było tę kwotę zdobyć w Komitecie Badań Naukowych, co z pozycji Opola nie było rzeczą łatwą. Trzeba było te urokliwe korytarze, sale oraz imponujący dziedziniec wewnętrzny wyposażyć w niebanalne meble i obudować kilkudziesięcioma pomnikami i obiektami zabytkowymi o proweniencji barokowej, neogotyckiej i współczesnej.
Udało się stworzyć w centrum Opola, blisko ratusza jedną z najbardziej atrakcyjnych enklaw w mieście, podziwianą przez turystów i atrakcyjną dla studentów.
Rekonstruowanie przy naszych służbach konserwatorskich jest rzeczą wyjątkowo trudną. Dużo łatwiejsze jest wznoszenie nowych budowli…
Odczuwałem to boleśnie, bo realizując swoją ideę – często wbrew absurdalnym przepisom konserwatorskim i bezdusznym konserwatorskim nadzorcom – byłem ciągany po prokuraturze, a przez prasę ówczesną odsądzany niejednokrotnie od czci i wiary. Więc musiało mnie to wymęczyć. Ale odszedłem z poczuciem spełnionego obowiązku, choć mógłbym jeszcze starać się o reelekcję na kolejne cztery lata. Wzgórze Uniwersyteckie, które zbudowałem z ekipami rektorskimi, jest już faktem..
Uczelnia, najważniejsza na Śląsku Opolskim, na 8 wydziałach i 52 kierunkach, ma mocne fundamenty. Złota Seria Wykładów, którą organizowałem przez 20 lat, weszła do legendy miasta, bo byli na niej wybitni polscy i europejscy intelektualiści, artyści i politycy, których listę trudno tu zamieścić. Mogę więc popatrzeć na Uniwersytet z boku, z pozycji już tylko kierownika Katedry Biografistyki, kustosza Wzgórza Uniwersyteckiego.
Tu, przed wielu laty zaczynał Pan jako student historii Wyższej Szkoły Pedagogicznej – czy wtedy mogła przyśnić się dwudziestolatkowi godność przyszłego gospodarza tych murów? Czy snuły się marzenia o awansie wyższej szkoły na Alma Mater?
Zaczynałem studia w październiku 1968 roku, kiedy wyższe uczelnie, w tym i moja, były okaleczone wypadkami marcowymi. Wtedy jako młodzieniec z prowincji marzyłem o jednym – skończyć studia. A poziom szkolnictwa akademickiego wówczas, co dziś brzmi jak paradoks, był o wiele wyższy. Zdawało się trudny egzamin wstępny, a na jedno miejsce na kierunek historia startowało 10 kandydatów. Trzeba było przejść w ciągu pięciu lat przez 33 niełatwe egzaminy kierunkowe. Skończyłem studia z wyróżnieniem i, ku memu zaskoczeniu, zamiast wrócić do rodzinnego Strzegomia na Dolnym Śląsku jako nauczyciel, przyjąłem ofertę asystentury. A na tym etacie miałem obowiązek wykazywania się postępem naukowym. Ja to robiłem szybko i po piętnastu latach otrzymałem tytuł profesora – jednego z najmłodszych wówczas w humanistyce krajowej.
Tak, jako młody, rozpoznawalny dość powszechnie w Opolu pracownik naukowy, marzyłem o przekształceniu WSP w uniwersytet? Znalazłem się w grupie głośno o tym mówiących i głośno argumentujących przeciw malkontentom, którzy nie dopuszczali myśli o powstaniu w naszym mieście uniwersytetu i starali się tę ideę ośmieszać. .
Będziemy rozmawiać równolegle o „dwóch duszach”, więc wstępne pytanie o pierwszy „niepokój jaskółczy” (to rozedrganie Słowackiego Kordiana) historyka-pisarza; kiedy, co i jak się działo w tej sferze?
Nie wiem, kiedy się zaczęło. Pochodzę z rodziny chłopskiej, mocno przywiązanej do ziemi i bardzo religijnej na Ziemi Wadowickiej, koło Kalwarii Zebrzydowskiej. Byłem pierwszym, który otrzymał świadectwo maturalne. Ale moje dzieciństwo i lata młodzieńcze upłynęły na Dolnym Śląsku, w Strzegomiu i Świdnicy – w miastach z wieloma zabytkami i o bogatej kulturze materialnej. Dom, w którym osiedli po 1945 roku moi rodzice, był budynkiem pobauerskim – okazały, piętrowy, z pięknie łamanym dachem, z fortepianem w salonie, a obok niego duże zabudowania gospodarcze, sad owocowy (liczący około 100 drzew) oraz pasieka. Strzegom, to stolica polskiego kamieniarstwa. I tam uległem chyba fascynacji kulturą i historią.
Historyk-reportażysta powiedział kiedyś, że „preferuje kult faktów” i że „historię można załgać”. Przemilczanie faktów, to także rodzaj łgarstwa. Pytam zatem ( broń Boże – nie jako dziennikarz śledczy i dekomunizator) o samoocenę przebytej drogi od własnego, niepowierzchownego zaangażowania naukowo-obywatelskiego w epoce „realnego socjalizmu” do imponujących osiągnięć rektorsko-pisarskich w III Rzeczypospolitej; jak na fundamentach totalitaryzmu budowało się Nowe, diametralnie różne, demokratyczne?
Przede wszystkim śmieszy mnie takie modne ostatnio dziennikarskie określenie o fundamentach totalitaryzmu. Szkoda, że Pan jeszcze nie dodał, że w „szarym peerelu”. To już jest załganie historii. W czasach, kiedy ja wyrastałem i formowałem swoją osobowość, czyli w epoce Gierka, nie było totalitaryzmu: były rządy autorytarne, mono-partyjne, swoista dyktatura, która ograniczała różne zachowania i wolności, ale ona była i zawsze będzie w różnych formach niezależnie od epoki. Ja nie odczuwałem większego skrępowania. Realizowałem swoje pomysły i znajdowałem sposoby, jak to robić. Interesowałem się polityką, wyraźnie mówiłem, o co mi chodzi, działałem w agendach kulturalnych Zrzeszenia Studentów Polskich, pisałem artykuły eseistyczne i biograficzne. Uprawiałem w nich kult faktów, bo potrafiłem pisać i o Feliksie Dzierżyńskim, i o Auguście Hlondzie, o Cmentarzu Łyczakowskim we Lwowie i Panoramie Racławickiej, o Julinie Leszczyńskim-„Leńskim” – przywódcy polskich komunistów i o Stanisławie Wasylewskim – jednym z najbardziej błyskotliwych pisarzy w II RP.
Cenzura ingerowała w Pana teksty?
Czasem jej ulegałem, czasem jej nie odpuszczałem. Byłem po prostu sobą. Żadnego z licznych tekstów z tamtej epoki nie wypieram się i nie wstydzę. Jestem typowym selfmademanem – sam sobie, to, co mam, zawdzięczam. I uprawiam od początku pracę organiczną. Mogę się porównać do Niechcica – bohatera „Nocy i dni” Dąbrowskiej (jestem właścicielem gospodarstwa rolnego i 10 hektarów ziemi, umiem jeździć traktorem i kombajnem, umiem orać i cofnąć ciągnik z przyczepą). Przez lata, dzień po dniu, konsekwentnie, bez żadnych specjalnych fajerwerków buduję świat materialny mojej rodziny i instytucji, w której pracuję. Zawsze byłem obecny w życiu społeczno-politycznym. Wybierano mnie do gremiów kierowniczych demokratycznie, niezależnie od epoki, w której to się działo. Gdy coś przegrywałem w życiu, a to się także zdarzało, winy szukałem w sobie, a nie w układach politycznych czy też złośliwościach ludzkich.
Czterdzieści lat temu po raz pierwszy zobaczył Pan we Lwowie zabytkowy, cmentarny kompleks Łyczakowsko-Orlęcki w stanie mocno posuniętej dewastacji. I co? Zaczęło się od reportażu o sypiących się pomnikach wybitnych Polaków ukrytych w chaszczach? Nie usłyszało się wówczas cenzuralnych zakazów, oficjalnych protestów? Jak to było?
Historia Cmentarza Łyczakowskiego w mojej osobistej biografii, to największa przygoda intelektualna. Kiedy trafiłem tam po raz pierwszy, czyli – jak dzisiejsi publicyści piszą „w epoce głębokiego, szarego peerelu” – był to temat tabu. Cmentarz Łyczakowski – ta wielka narodowa nekropolia był w agonii.. Postanowiłem zająć się jego historią i nie dbałem wcale o to, czy ktoś mi będzie w tym przeszkadzał. Oczywiście, trafiłem na rafy cenzury. Ale robiłem swoje. Od roku 1977 do 1988 jeździłem na Łyczaków regularnie. Wykonałem na tej nekropolii 12 tysięcy zdjęć i wypisałem z lwowskiej prasy kilka tysięcy nekrologów. Publikowałem o tym artykuły w różnej formie, w różnych miejscach, niekiedy okaleczane cenzuralnie. I w końcu doprowadziłem w 1988 roku do wydania w Ossolineum książki, którą uznano w roku 1989 za „Książkę Roku” – wyszła w nakładzie 250 tysięcy egzemplarzy, miała około 500 recenzji, była bestsellerem księgarskim i dała mi wówczas w Polsce nazwisko oraz mocną pozycję naukową.
Jak Pan przez lata odkrywał „zatopioną kresową Atlantydę”? Trzeba było pokonywać duże odległości od Lwowa, do Brzeżan, Tarnopola, Stanisławowa, Borysławia, Drohobycza, Łucka, Truskawca … itd., itd. Czy pierwsze reportaże procentowały nagrodami w kraju oraz w środowiskach polonijnych? To one dawały „napęd” do następnych odkryć „Atlantydy”?
Jestem historykiem podróżującym. Moje prace nie powstają tylko w oparciu o jedno archiwum, czy jakieś teczki z donosami. Źródła znajduję w bibliotekach europejskich, w archiwach setek moich czytelników, w relacjach, pamiętnikach i opowieściach tysięcy osób, które spotykam na swojej drodze – od Perth w Australii po Moskwę. W pierwszej fazie twórczości naukowej, ale też pisarskiej (bo staram się pisać nie suchym, kostycznym językiem biurokraty) koncentrowałem się na historii Lwowa.
Po usunięciu w Polsce kleszczy cenzury o Lwowie zaczęły pisać dziesiątki ludzi…
Wówczas uznałem, że Lwów w kulturze polskiej jest już uratowany. Zająłem się więc tzw. prowincją galicyjską – dziesiątkami miasteczek, w których przez wieki krzewiła się kultura polska – Stanisławowem, Tarnopolem, Kołomyją itp. Opisywałem koloryt tych miejscowości na swój sposób, wyprzedzając innych. Niespodziewanie trafiłem na złotą żyłę tematów, która niesie mnie teraz w „Kresowej Atlantydzie”. Jestem od kilku lat dosłownie na setkach spotkań autorskich w Polsce i w wielu krajach europejskich. Widzę, że mam żarliwych czytelników, bo po każdym spotkaniu podpisuję po kilkadziesiąt książek. I gdy Pan pyta o nagrody i wyróżnienia, które rzeczywiście spadły na mnie, to najważniejszą nagrodą są moi czytelnicy.
Sam zgłębiam na ćwiczeniach ze studentami dziennikarstwa tajniki warsztatu reporterskiego – zatem pytam: jak Pan budował, umacniał i ciągle jeszcze umacnia „kult faktu” w kolejnych tomach?
Dorobiłem się własnej metodologii. Doszedłem do tego intuicyjnie. W książkach głoszę przekonanie, że historię tworzą nie tylko królowie, książęta, premierzy, prezydenci, przywódcy partyjni, kardynałowie i generałowie, ale tworzymy ją wszyscy; jedni historię swojej rodziny, inni własnej wsi, miasteczka, czy instytucji, w której pracują. Nie wysuwam na pierwszy plan martyrologii – jakże częstych w naszej historii samobójczych powstańców czy żołnierzy wyklętych. Nie oceniam ludzi politycznie tylko – jak w Polskim Słowniku Biograficznym, w którym jestem członkiem Rady Naukowej – piszę o faktach: co ludzie zrobili, kim byli w życiu i nie stawiam im cenzurek, że jeden za swoje życie i działalność powinien dostać piątkę, a inny dwóję; że jeden ma trafić do piekła zapomnienia, a drugi do nieba i słuchać chóru archaniołów. Uprawiam kult faktów, piszę o ludziach różnych opcji politycznych, różnych religii, różnych charakterów i nie ulegam chwilowym, politycznym wiatrom. Zawsze stroniłem od historii upolitycznionej, prezentystycznej, która obecnie, niestety, rozlewa się szeroką falą, bo spotykam profesorów, którzy – jak tylko otworzą usta – już wiem, do jakiej partii należą, kogo będą zwalczać, a kogo wynosić na ołtarze. Nie dzielę historii na prawicową i lewicową. Nawet w skrajnych partiach widzę indywidualności, o których należy pisać.
Czy to przechwałka, czy wyznanie prawdy : „moje teksty, to nie są wypiski ze starych szuflad”?
Wyznaję zasadę – pisać jasno i szukać atrakcyjnych form. Nie mam łatwości pisania, jak by się wydawało. Bardzo się męczę, szukając odpowiedniej metafory czy zgrabnie zredagowanego zdania. Uważam, że autor musi wziąć na siebie wysiłek redakcyjny, a nie przerzucać go na czytelnika. Wyciągam z drukarki swój tekst i wielokrotnie go poprawiam, przesuwam akapity, wykreślam chwasty słowne. Znów drukuję i znów poprawiam, szukając atrakcyjności. Odrzucam tę pseudonaukową manierę, że coś jest „uczone”, gdy jest „trudno zrozumiałe”. Bzdura! Nie można bełtu intelektualnego czy pisarskiego nazywać uczonością.
.Reporter umie znaleźć ciekawego rozmówcę i przekonać go do siebie – jak Pan szukał? A jak często bohaterowie opowieści sami się znajdowali? Miłośnicy literatury faktu kochają opowieści niewymyślone; poproszę więc o kilka najciekawszych – jak ta o kobiecie, która przepowiedziała datę wybuchu II wojny? Albo o odnalezieniu grobu Fredry w magazynie kiszonych ogórków? I jeszcze jakie tam…
Dla mnie kopalnią informacji są setki spotkań z czytelnikami, na których wypływają ich opowieści rodzinne, czasem tak fascynujące i zadziwiające, że najbardziej utalentowany pisarz nie potrafiłby ich wykreować. A później ten kontakt osobisty przekłada się na kontakt internetowy i dialog mailowy. Płyną więc do mnie fotografie i dokumenty po raz pierwszy wyniesione poza próg domu, a przy nich opisy zdarzeń, które wpisały się w biografie ludzi. I trudno mi tu przytaczać jakiś konkretny przykład, bo w moich poszczególnych tomach „Kresowej Atlantydy” są ich dosłownie setki. Mają one charakter różnoraki: tragiczny, komiczny, nieprawdopodobny, szokujący itp.
Odtwarza sagi rodzinne, piszę modułami, jak w „Rękopisie znalezionym w Saragossie” Jana Potockiego. Są tam setki niezależnych opowieści biograficznych, które się wzajemnie przenikają, interferują, a czasem nie mają z sobą nic wspólnego. Tylko że Jan Potocki wymyślał historie ludzi, a ja podaję konkretne nazwiska, daty, miejsca; opisuję to, co im się przydarzyło, albo to, co pamiętają. Staram się zredagować ich opowieści literacko, elegancką polszczyzną, bo ich relacje są często „chropowate”, chaotyczne w formie i nadmiernie uszczegółowione.
Jak kresy „uczyły Pana pragmatyzmu’? Czy tu przypadkiem nie wkradło się pokuśliwe mitologizowanie rzeczywistości?
Zabór austriacki, Galicja i Lwów były w czasach utraty przez Polskę niepodległości enklawą, gdzie polska kultura, nauka i życie społeczne mogły stosunkowo swobodnie się rozwijać. Tamtejsi polscy politycy przez mądre kompromisy z administracją cesarstwa austriackiego osiągnęli imponującą autonomię w porównaniu z tym, co panowało w zaborach rosyjskim czy pruskim. Jest rzeczą zadziwiającą, że w cesarstwie austriackim Polak Kazimierz Badeni mógł być premierem, Agenor Gołuchowski ministrem spraw zagranicznych, Julian Dunajewski ministrem skarbu itp. To był prawdziwy pragmatyzm polityczny Polaków, którzy wówczas we Lwowie stworzyli centrum polskich dążeń niepodległościowych, ale bez nierozsądnych fajerwerków powstańczych. Tzw. Galileusze, czyli politycy polscy z zaboru austriackiego, nie podrywali narodu co jakiś czas do beznadziejnych powstań, ale kalkulowali, jak, bez wymachiwania szabelką silnemu wrogowi, osiągać ważne pozycje w życiu politycznym, gospodarczym i edukacyjnym. Galicja, zwłaszcza Lwów, nauczyły mnie pragmatyzmu. Jest w tym trochę mitologii, ale mitologia zawsze ubarwia historię, dodaje jej uroku.
Zapytam infantylnie: dlaczego Pan „ucieka od historii zrzędliwej”?
Bo nie znoszę zrzędów. Nie ma nic gorszego, jak spotkać „uczonego” (często bardzo zarozumiałego), który jest nudziarzem, pozbawionym iskry charyzmy, piszącego bądź mówiącego potokowo, niezważającego na akcentowanie i kadencję zdań.
Zdarzyło się w Iwano-Frankowsku (Stanisławowie) walczyć na słowa podczas spotkania autorskiego ze zwolennikiem tzw. Prawego Sektora (banderowcem), który prowokował pytaniem: „dlaczego Pan pisze o naszych ukraińskich miastach, a powinien Pan pisać o swoich polskich” …I co było dalej?…Czy często słyszy się w bratniej Ukrainie prowokacyjne reakcje?
Spotykam na Ukrainie wielu polonofilów, którzy czytają po polsku, znają polską literaturę i świetnie posługują się naszym językiem. Mam tam wielu przyjaciół. Zwłaszcza na Uniwersytecie Lwowskim i w tamtejszym Ossolineum, czyli dzisiaj w Bibliotece im. Wasyla Stefanyka. Ale czasem zdarza mi się spotkać jakiegoś zakapiora nacjonalistycznego, który nie w pełni rozumie intencje moich książek – w treści bardzo pojednawczych. No i wtedy toczymy dyskusje i najczęściej dochodzimy do zgody; akceptujemy swoje prawa do własnych przekonań i poglądów na historię Polski i Ukrainy. Ta początkowo ostra polemika z członkiem Prawego Sektora zakończyła się jednak podaniem sobie ręki.
Czym Pan sobie zasłużył na tytuł : „adoptowane dziecko Lwowa”?
To jest największe wyróżnienie, jakie mnie spotkało. Nazwał mnie tak Jerzy Janicki – wspaniały scenarzysta, pisarz i piewca Lwowa po wydaniu mojej książki „Cmentarz Łyczakowski we Lwowie”, która osiągnęła gigantyczny nakład i była zaczytywana głównie przez Kresowian. Ja miałem wówczas około 30 lat, a pokolenie Lwowian i Kresowian, żyjący jeszcze tak wybitni twórcy i artyści – Stanisław Lem, Wojciech Kilar, Adam Hanuszkiewicz, Zbigniew Herbert, Erwin Axer i Andrzej Hiolski, starsi o ćwierć wieku – traktowali mnie jak dziecko, nieurodzone we Lwowie, więc „adoptowane”; byłem i zapraszany do ich domów. .
Wielotomową „Atlantydę…” i inne książki uatrakcyjnia Pan setkami (jeśli nie tysiącami) zdobytych, albo własnego autorstwa fotografii – jak oglądanie miejsc i ludzi oczami reportażysty i równocześnie fotoreportera wzajemnie się uzupełnia? A może czasami sobie przeszkadza?
Fotografia jest jednym z najdoskonalszych źródeł historycznych, nie zawsze docenianym przez zawodowych historyków i reportażystów. Dla mnie fotografia jest wielką inspiracją: widzę ludzi, o których piszę, poznaję ich ubiór, towarzystwo, miejsca pobytu. W moich książkach (bardzo bogato ilustrowanych) opis fotografii jest równie ważny jak towarzyszący mu tekst narracyjny. Ponadto we wszystkich tomach „Kresowej Atlantydy” zderzam stare fotografie (częstokroć sprzed półtora wieku) ze współczesnymi tego samego miejsca. Jadę tam i pokazuję, co dziś jest w miejscu, gdzie stał niegdyś piękny pałac, dwór, pomnik czy kamienica. Dla przykładu: w jednym z tomów pokazuję dwór Jaruzelskich w Kniażu (nad dawną granicą rumuńską), w którym urodził się i spędził dzieciństwo wielki polski aktor – Zbigniew Cybulski, a dziś w tym miejscu jest gruzowisko porośnięte chaszczami.
Fotografia jest też dla mnie pretekstem, aby umieścić pod nią ważne informacje, które nie mieszczą się w głównym tekście narracyjnym książki, bo by go rozsadzały i rozpraszały czytelnika.
Pisanie, fotografowanie i jeszcze dokumentalistyka filmowa Pana autorstwa (człowiek orkiestra!) – czy zdarzyło się, że czasami kamera filmowa wykryła w różnych miejscach coś, co umknęło żywemu oku reportażysty?
Zrealizowałem wspólnie z Jerzym Janickim, a później z Leszkiem Staroniem Jerzym Oleszkowiczem i Henrykiem Janasem kilkadziesiąt filmów dokumentacyjno-fabularyzowanych. Występowałem w nich najczęściej jako autor wszystkich tekstów i narrator komentujący to, co pokazywała kamera. I wówczas zdarzało się, że zbliżenie na kamerze wydobywało elementy, których swoim okiem nie zauważyłem. Dla przykładu: gdy kręciliśmy film o zamku – fortecy obronnej w Trembowli – kamera ściągnęła zawieszone na murach obronnych tabliczki, z których wynikało, że gdy w II Rzeczypospolitej poddawano te mury renowacji, to sponsorowali ją wybitni obywatele nie tylko tego podolskiego miasteczka, ale też Polacy z innych regionów. Jest tam np. tabliczka, że remont zamku, w którym Polacy bronili się przed Turkami, sponsorowali Żwirko i Wigura – słynni przed wojną piloci, zwycięzcy zawodów lotniczych.
Nie ma dwóch zdań – Kresy nabierają magicznej mocy w opisach „Atlantydy…” A w opisie „Ksiąg Jakubowych” Olgi Tokarczuk działają inaczej. Jak zadziałały na Magnificencję, czytelnika monumentalnego dzieła Tokarczuk?
Na temat ziem kresowych, które były w granicach Polski przez setki lat, jest ogromna literatura, która ciągle objawia się nowymi osiągnięciami, jak choćby właśnie książka Olgi Tokarczuk. Ale pamiętajmy, że ziemiom tym poświęcone są wielkie dzieła, niegdyś Klonowica, później Pola, Słowackiego, Kraszewskiego, Orzeszkowej, Goszczyńskiego czy braci Walerego i Władysława Łozińskich, a po II wojnie światowej (kiedy Polska już te ziemie definitywnie utraciła) świetne książki napisali m.in. Andrzej Kuśniewicz, Włodzimierz Paźniewski, Włodzimierz Odojewski, Tadeusz Konwicki, Stanisław Lem, by poprzestać na tych nazwiskach; bo jest ich naprawdę kilkaset. Historia Polski bez historii Kresów byłaby kaleka, musielibyśmy wyciąć sobie ¾ mózgu, aby wyrzucić z pamięci to, że Polacy byli na tych ziemiach przez setki lat. Tam się urodzili przecież Moniuszko, Kościuszko, Mickiewicz, Grottger, Zapolska, Paderewski, Kofta, Zagajewski. Mógłbym wymieniać nazwiska wielkich polskich Kresowian w nieskończoność. Nie powinno być wykształconego Polaka, który dziś mieszka np. w Łomży, Świnoujściu czy Nakle, aby nie wiedział, czym w historii Polski był Zbaraż, Krzemieniec, Kamieniec Podolski, Ostra Brama w Wilnie, czy panteon polski na Łyczakowie.
Zaczęło się od lwowskich pomników cmentarnych, a po latach wymyślił Pan Rektor na opolskim Wzgórzu Uniwersyteckim lapidarium; ono powstało z inspiracji Łyczakowa?
Niewątpliwie tak. Zwiozłem na Wzgórze Uniwersytecie w Opolu zdewastowane, rozbite poniemieckie pomniki, poddałem je renowacji i stworzyłem tam lapidarium, które jest znaczącym wyróżnikiem tego miejsca, integrującym kulturę polską i niemiecką. Jestem rzecznikiem zgody – tak jak szukam elementów łączących kulturę polską i ukraińską, tak też odnoszę się do relacji polsko-niemieckich, które na Śląsku Opolskim mają szczególny koloryt.
Doktoraty honoris causa opolskiej Alma Mater dostało wielu wybitnych Polaków, nie tylko w dziedzinie nauki – ale też artystów różnych sztuk; czy tu dał o sobie znać jakiś kompleksik ? (A przemknęła mi również fotografia teatralnej roli Magnificencji w zawodowym teatrze opolskim).
Żaden kompleksik! Uważam po prostu, że istnieje symbioza nauki i kultury. Że wybitny artysta przez swoją osobowość tak samo mocno rezonuje na otoczenie jak wybitny uczony, a czasem bardziej. Doktoraty honoris causa przyznawane na uniwersytecie wybitnym postaciom mówią, że dana postać posiada walory, które mogą stanowić wzorce w warstwach edukacyjnych. Dlatego na Uniwersytecie Opolskim sięgałem po przykłady wybitnych uczonych, jak choćby prof. Janusz Tazbir czy Henryk Samsonowicz, jak i wybitnych twórców i artystów, jak choćby Adam Hanuszkiewicz, Krzysztof Zanussi, Wiesław Myśliwski, Stanisław Lem czy Wojciech Kilar. Są to dla nas osobowości stanowiące drogowskazy dla wartości, które jako społeczność uniwersytetu cenimy.
Miałem kiedyś ciągotki aktorskie, grywając w teatrzykach szkolnych, a później w różnych amatorskich próbach. Ale w moim życiu to tylko zabawa towarzyska.
Panie Profesorze, od lat jest Pan członkiem Związku Literatów Polskich. Nasz Związek boryka się z ogromnymi trudnościami, o których – „aż się nie chce tego słuchać”. Jak pragmatyzm życiowy profesora, rektora i pisarza, pomysły w różnych sferach życia, ich skuteczna realizacja, niezliczone wyrazy uznania i nagrody wpływają (albo mogły by wpłynąć) na poprawę sytuacji w opolskim oddziale Związku; a o skali kraju nie śmiem wspomnieć?
Niestety, oba główne związki pisarskie, które dziś funkcjonują w Polsce, są w totalnej zapaści. Ta żenująca wojna polsko-polska, która podzieliła wielkie ZLP czasów Iwaszkiewicza, rozłożyła na łopatki środowisko pisarzy i dziś ono właściwie nic nie znaczy. Gdy widziałem, że premier polskiego rządu, Donald Tusk zamiast pojechać na Kongres Kultury Polskiej pojechał na amatorski mecz piłkarski z Grzegorzem Schetyną i środowisko literacko-artystyczne mu to wybaczyło (a nawet tego nie zauważyło), to ręce opadają; to było żenujące. Gdy słyszę, że zarząd ZLP miesiącami czeka na przyjęcie go przez wiceministra kultury na krótką rozmowę, to znów mi ręce opadają. Nie wdając się więc w diagnozowanie tej smutnej sytuacji, zakończę może anegdotą. Gdy w 1957 roku przyjechał do Warszawy wybitny angielski publicysta, zapytał swego rozmówcę dobrze zorientowanego w sprawach wewnętrznych Polski: „Niech pan mi powie, kto rządzi tym państwem?”. I usłyszał odpowiedź: „Komuniści – bo na czele struktur politycznych stoi Gomułka, szef partii; katolicy – bo ogromny autorytet ma prymas Polski, Wyszyński; i literaci – bo nikt nie pozwala sobie na lekceważenie pozycji i autorytetu Iwaszkiewicza i Słonimskiego”. Dziś siła środowiska literackiego, to już passe. Czy tak będzie już na zawsze? Niech kto inny odpowie.
Przyznaje profesor historii: „uciekałem od historii politycznej”. Czy dlatego, że widzimy aktualnie gołym okiem – tu znów Pana osąd – „trucicielstwo naszej historii – zepsutej rozliczeniami”?
Tak, polska historia polityczna ma ogromną dawkę trucizny. Te straszliwe odwieczne bijatyki, kto jest lepszym Polakiem: Kościuszko czy Poniatowski, Wielopolski czy Traugutt, Piłsudski czy Dmowski, Jaruzelski czy Wałęsa, Tusk czy Kaczyński zawierają wielką dawkę arszeniku. Uciekam od takich historycznych analiz i badań. Piszę historię nauki, sztuki, obyczaju, kreślę biografie ludzi często z trzeciego, czwartego planu – pracowitych, mądrych Polaków, różnych lekarzy, wynalazców, aptekarzy, nauczycieli, twórców uzdrowisk, właścicieli bibliotek czy pensjonatów. Ponadto historia polityczna jest dla mnie straszliwie nudna: zmieniają się nazwiska polityków, ale forma i treść ich walki jest taka sama. Ktoś kogoś wykończył, ktoś kogoś oszukał, „ograł” – jak się ostatnio mówi. Mnie to nie interesuje. Zostawiam historię polityczną całym zastępom historyków, zwłaszcza z IPN, którzy mają monopol na rozliczanie, więc niech z niego korzystają.
Ma Pan swoisty wyróżnik – niebanalne krawaty: szokujące często kolorem i rysunkiem.
Tak, można rzec, że jest to moja słabość – od balu studniówkowego, czyli prawie od zawsze. Staram się mieć oryginalny, dobrze zawiązany (w kostkę trapezoidalną) krawat. Zebrałem ich już na przestrzeni kilkudziesięciu lat chyba ponad 500. Kupowałem je w całej Europie – od Lizbony po Sankt Petersburg, zwłaszcza w Londynie w firmie „Rack”, a ostatnio w Singapurze. I są wśród nich tak ekstremalne, jak choćby z zieloną papugą z czerwonym dziobem, z twarzą Churchilla puszczającego oko, z kadrem z filmu „Żądło”, z ratuszem we Florencji, z żarówką i napisem „Więcej światła”, czyli sentencją, którą wypowiedział na łożu śmierci Goethe, z zamyślonym Einsteinem i wiele krawatów z elementami malarskimi: ze słonecznikami van Gogha, z fragmentem „Guernicki” Picassa, z portretem „Pięknej Polki” (o długiej, łabędziej szyi), którą namalował swego czasu Mogiliani czy z Moną Lisą Leonarda Da Vinci. Oryginalne, kolorowe, czasem pstre krawaty nosiłem zawsze, nawet w tej – jak dzisiaj niektórzy piszą – „szarej, ponurej PRL”, w której upłynęła moja młodość.
Dziękuję za rozmowę, Wiesław Łuka
Uwaga!
Jest to kolejna rozmowa z cyklu: Rozmowy z najciekawszymi twórcami ZLP oraz prezesami Oddziałów. Projekt Wiesława Łuki uwieńczony zostanie wydaniem książki, która nie tylko zaprezentuje sylwetki twórców, ale również przedstawi bolączki środowisk twórczych.